Od czasu do czasu, stare Bazuny (osobnicy którzy przeszli przez klub Baza Mrągowo) i Szkołę Mistrzostwa Sportowego w Mrągowie zbierają się na fejsie i “mamroczą”, że wtedy to były czasy … A dziś Panie … itd. Ja zaliczyłem tam, klasę trzecią, klasę oraz zdałem maturę. Razem z Murzynem, Królikiem i Czubem byliśmy pierwszym maturalnym rocznikiem tej szkoły.
Ponieważ miałem klasę mistrzowską, bez egzaminu wstępnego zostałem przyjęty w poczet studentów Akademii Wychowania Fizycznego w Gdańsku. A byłu to czasy gdy męska młodzież musiała się załapać na jakiekolwiek studia, bo jeśli się nie załapała to zawijali do wojska na dwa lata do służby. Ale nie narzekam, że skończyłem AWF. Nie wiem jak dziś, ale wtedy była to bardzo fajna szkoła, choć niech się nikomu nie wydaje, że tam się nic nie robiło. Było dokładnie odwrotnie.
Wracając do spraw mrągowskich. Nazwijmy to, z osobistych powodów, chciałem zwiać z wawy. Już ze wszystkich możliwych ogólniaków mnie wyrzycili. Kłaniam się pięknie, nieistniejącemu już Liceum Świętego Augustyna.
Akurat wtedy Józef Jaszczur Nowicki otworzył szkołę mistrzostwa sportowego w Mrągowie. Ja byłem tak circa po drugiej klasie ogólniaka – co to by nie znaczyło. Byłem w żeglarstwie regatowym nikim. Raptem raz udało mi się zdobyć tytuł vice mistrza Warszawy w Ok Dinghy. … tak kuło, że tylko dwie łudki dopłynęły do mety. Zresztą, mało brakowało bym sie wtedy utopił. Other story …
W Mrągowie trafiłem do internatu ,to chyba była ulica Warszawska. Numeru nie pamiętam. Dyrektorem był niejaki “szwadek” Udawał niemca. Chodziło mu o świadka, że niby na nasze, wszystkie młodciane występki, ma szwadka. Dobra, nieważne.
Do Bazy Mrągowo musieliśmy chodzić ze dwadzieścia lub trzydzieści minut. Z powrotem było tyle samo.
Czasami, po drodze czychały na nas pułapki. Bo miejscowym laskom z ogólniaka, bardziej my się podobaliśmy niż rdzenni. My z warszawki, czyli biały, wilk, małpidrążek kozioł i ja byliśmy celami. Trzeba się było z nimi walić na piąchy. Kiedyś dokładnie na środku tej ulicy warszawskiej. Raz, jednego z napastników, wrzuciłem przez szklaną witrynę, do środka sklepu z ciuchami. Potem z tyłu dostałem w łeb od innego i film na moment mi się urwał. Był niezły dym. Tamtych było więcej niż nas. Zostaliśmy uratowani przez innego, lokalnego kolegę, który zrzucił ze stóp drewniaki i trzema szybkimi ciosami powalił dwóch = było pozamiatane.
Najważniejsze w tym wszystkim było to, że ogarniał nas Józef Jaszczur Nowicki szef Bazy Mrągowo. Człowiek, który spowodował, że większość z nas wyszła na ludzi. Powinni mu postawić wielki pomnik w Mrągowie. A tak naprawdę w Polsce. Dżozef łaził po mrągowskich uliczkach. Szukał zaniedbanych dzieci. Brał je za wszarz i prowadził do Bazy. Tam, karmił, ubierał, dawał jakąć łódkę i kazał żeglować. Osobiście, i instytucjonalnie ratował ciała, dusze i przyszłość małych ludzi.
Tak – był surowy, a my baliśmy się Józefa. Stał w bramie do bazy razem ze swoim kundlem (nie pamiętam jak ten pies się nazywał. Darek mi w między czasie podpowiedział, że ten pies nazywał się Baltazar) Dżozef miał czapkę z daszkiem, cały czas palił extra mocne i liczył nas, kto przyszedł na trening a kto nie. Komu dać 50 konewek a komu 100 taczek. Taka waluta obowiązywała w Bazie Mrągowo ! A jeszcze betonowe bloczki były pakiecie.
Józef, któregoś dnia pojechał do Ministerstwa edukacji po forsę. Jak zwykle wziął ze sobą parę kilo wędzonego węgorza. W tamtych czasach węgorz to był węgorz. Tłusty, gruby. Ryby zapakowane były luźno w szary papier. Wyleciały mu spod pachy i spadły na marmurowe schody. Personel ministerstwa, który to widział, rzucił się do pomocy by łapać ryby; a one po schodach zjeżdżały w dół.
Za extra forsę wyżebraną i przekupioną węgorzami, z ministerstwa, Dżozef kupował sprzęt z najwyższej światowej półki Parkery Vanguardy; sory nie pamiętam w jakiej kolejnośći. W tamtych czasach były to topowe łódki w klasie 470. Lepszy, a może porównywalny sprzęt mieli tylko chopaki z Yachtklubu Stoczni Gdańskiej. No i kadra Polski seniorów nasi idole – Kania i Wróbel.
Murzyn załapał się na Parkera, a ja siłą rzeczy z nim. Może kiedyś, jak jeszcze będę miał siłę opiszę to.
Np. Puchar Gdańska jak waliło 9 w skali bouforta. W porcie Górkach Zachodnich jacyś Czesi trzy razy wyjebali się w porcie. Nie wyszli na morze. My tak, bo byliśmy kompletnie pierdolnięci. 8 czy 9 B na Bałtyku, klękajcie narody. Byliśmy z Bazy, nie braliśmy jeńców. Jeszcze w swojej bezczelności na pełnym, spinakera stawialiśmy. Fał spinakera wyrwał knagę. Naszemy koledze finiście z Poznania, wyłamało masz z gniazda. Znaleźli go na brzegu, jakieś trzy, cztery kilometry od portu, zemdlałego
Wtedy żeglowałem, chyba to było Władku, nie pamiętam co to były za regaty; jak znowu waliło osiem B. W jednym, ostatnim dniu, zrobili trzy biegi aby zaliczyć regaty. Wcześniej nia dało rady puszczać biegów bo waliło dziesieć B
W czasie ostatniego biegu, mało co nie wyrzuciłem spinakerbomu z łódki bo już byłem prawie do dna dojechay; zamiast podać go Murzynowi, rzuciłem. Na szczęśce go złapał. Murzyn również ledwo na oczy widział – był sterany, a ja jeszcze bardziej.
Ale co tam, również spinakera stawialiśmy. Jazda po krawędzi. W wodzie wyłącznie końcówka płetwy sterowej, może z pięć centymetrów, nie więcej tego naszego zestawu. Reszta wściekle frunie. Jakbyś, pomiędzy stokami górskimi, myśliwcem leciał na zbity łeb …
Tamtej Bazy już nie ma. Józefa już nie ma.
To my, chyba ze świadectwami zdania z trzeciej do czwartej klasy (?) Bo tu jeszcze Wil i Biały stoją po prawo. Patrząc dalej w lewo Czub, Murzyn, Bolczak czyli ja oraz Królik
0